Powstanie 1863 roku na Ukrainie. Największe bitwy toczono pod Żytomierzem
…I od Karpat krzyk weselny
Zabrzmi aż do Dźwiny,
Żyj Różycki, żyj nasz dzielny,
Synu Ukrainy!…
Tymi słowy piosenki powstańczej, piosenki bojowej, sławiła zbrojna młodzież wołyńska, idąca w nader nierówny bój z wrogiem, w dniach majowych 1863 r., wodza swego generała Edmunda Różyckiego…
Imię to w epoce Styczniowego powstania, na obszernych przestworzach Zabuża w ustach wszystkich brzmiało, w sercach starszego i młodszego pokolenia znajdowało oddźwięk pełny sympatii. Jeszcze przed wybuchem Styczniowego powstania, nim jego płomień od Kampinoskich lasów, od równin Rawy i wybrzeży Wisły a Świętokrzyskich wyżyn przedarł się na Wołyń, sięgnął Słuczy i Teterowa, myśl ogółu na całym Zabużu, instynktowi niejako, wskazywała na Edmunda Różyckiego, jako na człowieka, który do zwycięstw wieźć tam powinien zbrojne szeregi ruchu narodowego. […]
W „Wydziale Rusi“ nowokreowanym, Edmund Różycki objął jedno z trzech stanowisk; drugie dostało się powszechnie cenionemu profesorowi Kijowskiego uniwersytetu, dr. Iz. Kopernickiemu; a na trzecim krześle widzimy człowieka lat starszych, ale znacznym mirem wśród młodzieży cieszącego się, X.
Edmund Różycki, chociaż utrzymał stanowisko w Kijowie, Żytomierza na czas dłuższy nie opuszczał. W Żytomierzu wchodził do Zarządu Wołynia i uprawiał stosunki ze szlachtą bliższych okolic, gdzie w całej mocy żyły jeszcze tradycje „pułku jazdy wołyńskiej“, zorganizowanego przez Karola Różyckiego, w r. 1831. Też same okolice, które były miejscem powołania oddziału Karola Różyckiego, zorganizowały pułk „jazdy wołyńskiej“ pod Edmundem Różyckim.
Zimę z r. 1862 na 1863 przepędza on w Żytomierzu, w cichemu zaciszu, na jednej z nowoprzeprowadzonych wówczas ulic, poza teatrem. Lokal maluczki, z jednego pokoju i przedpokoju złożony nieustannym był celem pielgrzymek, również tych, co skłaniali się do propagandy ruchu zbrojnego, jak i żywiołów umiarkowanych, a nawet najbardziej konserwatywnych wśród szlachty bliższych i dalszych okolic. Jedni przybywali ze sprawozdaniami, inni po instrukcje, a najczęściej by grunt zbadać, powziąć języka i, opierając się na wieściach w przelocie w mieście gubernialnym złapanych, rozprawiać a politykować w powiecie. Z odwiedzającymi interesantami załatwiał sprawy szybko; zdaje się, że to nie była rola właściwa jego usposobieniu; unikał więc jej, o ile zdołał. Jeżeli zaś usunąć się nie mógł od spraw administracyjnych, jeżeli potrzeba było rozwinąć powagę władzy, umiał być wobec polityków wiejskich nader stanowczym. Wiemy, iż pewnego rokoszanina z powiatowej organizacji, wezwawszy do Żytomierza, z dziwną szybkością jednym słowem napomnienia do porządku przyprowadził. Skoro raz organizacja tajemna zajęła stanowisko swoje w robotach przygotowujących powstanie, które miało stać się echem wypadków, zbliżających się w Kongresówce, nie pozwalał on urzędnikom organizacji schodzić z rzeczonej drogi; spotykały się bowiem indywidua, na różnych, nawet na wyższych szczeblach sprzysiężenia stojące, samowolnie zawracające na inne drogi w chwilach stanowczych, w przededniu wybuchu. O ile wiedział o wypadkach tego rodzaju, o ile jego głos mógł dosięgnąć paraliżujących ruch zbrojny w chwilach stanowczych, wstrzymywał ich i zwracał na drogę dobrowolnie przyjętych zobowiązań.
W pierwszych dniach grudnia 1862 r. odbywał Edmund Różycki, wraz z Ant. Cham., podróż do Warszawy: chodziło o wyrozumienie ostateczne zamierzonych działań tamecznej, przedpowstańczej konspiracji. Podróż trwała dni kilka zaledwie. Wrócono z twierdzeniem stanowczym, iż konspiracyjne działania stoją na pochyłości prowadzącej do wybuchu… Przewidywano już wówczas w Warszawie brankę massalną, przewidywano też zarazem, iż ona ostatecznie przechyli szalę przeznaczeń… iż nikt i nic nie wstrzyma wielotysięcznego sprzysiężenia od ujęcia za oręż…
Po sześciu zaledwie tygodniach przewidywania ziściły się …
Nie piszemy w niniejszym szkicu biograficznym zarysu walki ówczesnej, a przeto stajemy zdali od wszelkich roztrząsań, tyczących się robót przygotowujących ruch zbrojny w zabużańskich okolicach. Obecnie jedynie pragniemy nakreślić bodaj ogólne kontury postaci Edmunda Różyckiego i jego udziału w rzeczonej walce.
Wybuch styczniowy w Królestwie rozstrzygnął o zachowaniu się dalszym ziem zabużańskich i zaniemeńskich. Powstanie w rzeczonych ziemiach stało się już tam kwestia niedługiego czasu.
Walka na Litwie, dorywcze wystąpienie w Inflantach były niejako zapowiedzią, iż rychło fala ruchu zbrojnego uderzy o południowe okolice, rozleje się na przestworzach ziem zabużańskich. Usiłowania Edmunda Różyckiego wstrzymywały wybuch w rzeczonych ziemiach do chwili przygotowań zupełniejszych, do dni późniejszej wiosny, gdy działania powstania wołyńskiego będą mogły być skombinowane z ruchami oddziałów galicyjskich, które wkroczyć miały z Galicji na Wołyń, pod generałem Józefem Wysockim. Do tych planów Wysockiego zastosowywał się i termin wybuchu na całym Zabużu.
Spiskowe prace na Zabużu prowadzono przeważnie powoli, i jeżeli gdzie spotykano tam żywioły, które od dołu do góry parły, by przyspieszyć wybuch, to jedynie wśród niektórych kół młodzieży uniwersyteckiej w Kijowie. Koła te już w lutym marzyły o jakimś dorywczym czynie w samym Kijowie, i głównie wdaniu się Ed. Różyckiego zawdzięczać należy, że nie przyszło do urzeczywistnienia myśli pełnej hazardu.
Przygotowania powstańcze prowincji zabużańskich na papierze, w sprawozdaniach rozmaitych funkcjonariuszów organizacji, okazywały się wielkimi, rzeczywistość zaś była inną. Toż samo spotykano w Królestwie. Ludzie często zawodzili; a wróg, wybornie świadomy, iż wybuch zbliża się, rozwinął cały szereg swych sił, środków, zabiegów, by unicestwić powstanie w samym zawiązku. Dowiedzioną rzeczą, że władze nieprzyjacielskie na Zabużu, wiedząc o mającym nastąpić tam wybuchu, i pracując na drodze propagandy ludowej w celu sparaliżowania ruchu, pragnęły spiesznego rozwiązania katastrofy. Spisek był dla nich niewiadomą, która w oczach niektórych wśród nich do rozmiarów zbyt wielkiej siły urastała, naturalną przeto stawało się rzeczą, iż tę niewiadomą pragnęli zamienić na ilość znaną, wiadomą. Niepewność ich przytłaczała, co prędzej więc chcieli wyjść z tej dziedziny ciemności: wybuch miał być dla nich promieniem, oświecającym sytuację. Obie strony przygotowywały się w cichości do chwili stanowczej. Spiskowi dążyli do uzupełnienia przygotowań, rząd najezdniczy w cichości podniecał namiętności ludowe.
Stanowcza chwila rychło nadeszła. Po tajemnych zabiegach obu stron w marcu i kwietniu, zaświtał dzień 8 maja, od dawna zapowiedziany, i już od początku kwietnia w sferach zwierzchności spiskowej znany, jako chwila zamierzonego wybuchu. Różycki wczesną wiosną odbywał tajemną podróż za kordon austriacki, gdzie zjeżdżał się z generałem Józefem Wysockim, i tam we wsi Sidorówce (siedzibie Adama Pajgierta), po naradach, uchwalono termin wybuchu na 8 maja dla ziem Wołynia i Ukrainy.
Dzień 8 maja, 1863 r., zastał Edmunda Różyckiego na stanowisku, które zakreślał mu plan działań na Zabużu; zastał o kilka mil na zachód od Żytomierza, w lasach cudnowskich. Na kilka dni przedtem, a mianowicie dnia 3 maja, w Żytomierzu go jeszcze widziano, gdy żegnał odjeżdżającego do Warszawy tego, który miał być łącznikiem między organizacją powstańczą Zabużańską, a głównym kierownictwem powstania, mającym właśnie wtedy, po dniach dziesięciu, przekształcić się na Rząd Narodowy. W czasie owego pożegnania przyszły wódz jazdy wołyńskiej pełen był wiary w walkę, do której wtedy właśnie oręż z pochwy wyjmował. Wiarę swą jak zawsze opierał na tej prawdzie, iż „los bitew w ręku Pana Zastępów“, że „Bóg często siły użycza i tym, co słabi z pozoru“… i w owej chwili, podobnie jak później, jak w ciągu życia całego, wiara jego streszczała się w słowach, które nakreślił w liście do pewnego młodzieńca (w r. 1878): „Z pomocą Bożą, w czas Boży, bez wahania się będziemy mogli pójść w szczupłej garstce na milionową teraźniejszą armię moskiewską; bez tej pomocy, bez tej opieki, i w trzy miliony przegramy przeciw stu koni[7]“. Zwycięstwo mienił łaską Bożą; a przeto o rzeczonej łasce i jej nabyciu tak się wyrażał, w wyżej przytoczonym liście: „Przyłóżmyż się całą duszą, robiąc to, co nam Bóg w obowiązkach naszych nakazuje, do pozyskania tej łaski najwyższej, niezbędnej nam do oswobodzenia tak biednej, a tak ukochanej przez nas ojczyzny naszej“…
* * *
W przededniu wybuchu powstania na Zabużu, t. j. d. 7 maja, we czwartek, zbierały się małe jezdnych gromadki, na uroczysku nazywającym się „Pustocha“, w lasach Karpowieckich. Z tych maluczkich konnych i zbrojnych gromadek uróść miał ów nieliczny, ale mężny i karny pułk jazdy wołyńskiej, który pod ubóstwianym swym wodzem Edmundem Różyckim, wśród licznych zastępów wojsk nieprzyjacielskich, wśród ogólnych klęsk powstania, szerzących się dokoła, zdołał utrzymać się trzy tygodnie na Wołyniu, zdołał okryć się sławą na polach Salichy, i nie uległ ani razu porażce, ani na chwilę prąd trwogi nie przebiegał jego szeregów. Do takiego wyższego moralnego poziomu mało urastało ówczesnych oddziałów powstańczych; niewiele wśród nich liczono takich, które by mogły na liście swej służby bojowej posiadać słowa tak wielkiego uznania, jakie potomność zapisuje na karcie wspomnień o pułku „jazdy wołyńskiej“ generała Edmunda Różyckiego.
„Pustocha“, uroczysko, w okolicy wioski Karpowiec położone, zaliczało się ongi do województwa Kijowskiego, pow. Żytomierskiego. Tam się zebrały i usztyftowały pierwsze kadry jazdy wołyńskiej; stamtąd, nazajutrz po usztyftowaniu, wyruszyły one, licząc zaledwie szóstą część owej ilości, na jaką podczas doby przygotowań liczono. Spodziewano się, że oddział ten naczelny stanie odrazu we dwanaście setek, natomiast dwustu zaledwie konnych w dniu pierwszym widziano. Podobnych niespodzianek, zawodów i rozczarowań na każdym kroku niemało spotykano; ale niemi ludzie tej miary, co wódz owej jazdy wołyńskiej, zrażać się nie mogli i nie zrażali. Były to początki, mające wkrótce uróść i rzeczywiście urastały one, a cała jazda miała być tylko cząstką owych oddziałów, co się tworzyły na Wołyniu wschodnim i ku Kijowszczyźnie pod Ciechońskim, Chranickim, Krzyżanowskim i innymi, a również i tych, które z Galicji, pod gen. Józefem Wysockim, lada chwila spodziewanymi były. Czynności Edmunda Różyckiego najzupełniej zależnymi być miały od wejścia Wysockiego, z którym wspólnie działać zalecały plany i uchwały, z nim w Sidorówce, jak już wyżej wskazaliśmy, przedyskutowane.
Obóz Rożyckiego, zatoczony na leśnych polanach „Pustochy“, odosobnionym nie był: tworzyły się, lub, wedle planów i sprawozdań, tworzyć się miały poza nim, i w dalszej odległości, po obu jego skrzydłach, mniejsze i większe oddziały, gromady i gromadki zbrojne pod Borowskim, Piotrem Chojnowskim, Juliuszem Święcickim, Władysławem Henszlem, Zielińskim, Krzyżanowskim, Ciechońskim, Romualdem Olszańskim, Chranickim. Nad całą plejadą owych szyków powstających Ed. Różycki naczelną posiadał władzę; sam zaś wówczas zależał od generała Józefa Wysockiego, co wszakże wkrótce zmienionym zostało.
Los mieć chciał, iż prawie wszystkie te oddziały, z wyjątkiem trzech — Krzyżanowskiego Chranickiego i Ciechońskiego — na dnie, a nawet omal nie na godziny istnienie swe liczyły — ale, w pierwszych chwilach swych operacji, Różycki o ich opłakanych kolejach nie wiedział, lub jeszcze nie dosięgnęły ich były klęski ostateczne.
Pułk jazdy wołyńskiej, czyli jak go pospolicie nazywano „oddział Różyckiego“, po ostatecznym swym sformowaniu się, liczył 850 ludzi: t. j. składał się z pięciu szwadronów kawalerii (w każdym szwadronie widziano od 140 do 145 głów) i 150 piechoty. Obóz składał się z 85 furgonów. Piechota — jak twierdzi świadek naoczny — pełniła przeważnie służbę przy furgonach, czynną zaś była jedynie w chwilach stanowczych, podczas gwałtownej potrzeby.
Jednocześnie z usztyftowaniem rzeczonego pułku, który mieniono też niekiedy „pułkiem jazdy ziem ruskich“, Edmund Różycki otrzymał od Rządu Narodowego stopień generała, którym to tytułem nazywać go odtąd będziemy w dalszym ciągu niniejszego wspomnienia.
Przy boku generała widziano sztab bardzo nieliczny: szef pułku, komisarz Rz. Nar. Stanisław Dunin, kapelan x. Eustachy Szczeniowski (nieodstępujący wodza ani na chwilę) i adiutanci — Aleksander Frankowski, Sierzputowski i Józef Miaskowski. Wśród grona oficerów byli: August Mazewski, Prozor, Machczyński, Konopacki, Szaszkiewicz, Klukowski — jako dowódcy szwadronów — Jan Burzyński, Henryk Pieglowski, wśród innych, dowodzili plutonami.
Trzy tygodnie zaledwie trwać mająca wyprawa oddziału gen. Różyckiego rozpoczęła się marszem d. 8 maja, 1863 r., ze wspomnianej wyżej „Pustochy“ i głównie skierowywała swe siły ku zachodowi, skąd miały nadejść, jak już zaznaczono, posiłki galicyjskie, pod gen J. Wysockim. Pierwsze kruki „jazdy wołyńskiej“ szły w kierunku rzeki Słuczy, którą przebyto w miasteczku Lubarze, i sam Lubar, bez oporu prawie żadnego załogi, zajęto w tymże dniu. Załoga wzięta do niewoli została wypuszczoną z rozkazu generała. W Lubarze „jazda wołyńska“ miała przed sobą dnie pełne nadziei: z poza kordonu spodziewano się na pewno znaczniejszych sił powstańczych, podczas gdy pod bezpośrednim naczelnym dowództwem generała tworzyły się, lub już były utworzone szeregi piesze, pod kierownictwem pułkowników Ciechońskiego i Chranickiego. Ostatni mienić się mógł skrzydłem prawem, w niezbyt dalekiej odległości dążącem ku niższemu biegowi Słuczy, prawie równolegle z „jazdą wołyńską“, a Ciechoński tworzył niby przedmurze tych sił, oparte o lasy tak zwanego „Cwetu“ (jedynej większej na Wołyniu puszczy, połączonej z pasmami lasów, a wreszcie trzęsawisk Polesia), zachowując ciągłe czucie z oddziałem generała. Ciechoński, wraz z partyzantami Chranickiego i Rudnickiego, posiadał siły omal nie przekraczające liczbą sił Różyckiego, zwłaszcza Ciechońskiego oddział co do ilości poważnie stawał, stosunkowo do ówczesnych okoliczności i warunków. Liczył on, po przyłączeniu się dwóch tylko co wspomnianych dowódców, około 700 głów nieźle uzbrojonej piechoty i dwa szwadrony jazdy. Piechota posiadała 500 strzelców z dubeltówkami i myśliwską bronią dość dobrą — niekiedy kosztowną — tudzież dwieście kos, razem 1000 żołnierza, jak na powstańca dość dobrze uzbrojonego; młodego wprawdzie, dopiero ćwiczącego się, pod naciskiem zbliżającego się zewsząd nieprzyjaciela; może niezbyt karnego, ale niemniej pod względem moralnym bardzo wysoko stojącego. Zapału, szczególnej wśród młodzieży uboższej powiatu Zasławskiego, wśród oficjalistów tamecznych dóbr, było bardzo dużo. Z takiego materiału umiejętna dłoń uczynić mogła wiele, byleby stosowny czas zdołał się znaleźć; na nieszczęście, czas się ten nie znalazł: Ciechońskiego kadry, zaledwie wytworzone, porażono na głowę, zanim dłoń gen. Różyckiego zdołała wytworzyć z tego dobrego materiału siłę pożyteczną.
Rozbicie Ciechońskiego zaszło później, w dziesięć dni po zajęciu Lubaru przez jazdę wołyńską; lecz wówczas, gdy Różycki nad Słuczą stawał, nie było mowy o klęskach: przed Słuczą wszystko zdawało się rokować dni stosunkowo pomyślne; o porażkach, o krwawych scenach Sołowiówki, o rozbestwieniu ludu, o wytwarzaniu przez policję i popów nowej Koliszczyzny, co wszystko ku wschodowi, poza Słuczą, po dniach paru, lub niewielu godzinach miało mieć miejsce — jeszcze nie wiedziano. Owszem, były to czasy najszerszego rozwoju powstania na całej przestrzeni dawnej Polski w zaborze rosyjskim, podczas gdy inne dwa zabory niosły mu pomoc skuteczną, a generał jazdy wołyńskiej ze słuszną dumą mógł spoglądać na szyki nieliczne, lecz karne, i oddane swemu wodzowi całą duszą.
Żywioły, z których składała się owa jazda, do celniejszych pierwiastków ówczesnego społeczeństwa zaliczały się. Rekrutowała się ona ze szlachty tego zakątka ukrainno-wołyńsko-podolskiego, który niegdyś dostarczył wiarusów do pułku jazdy Karola Różyckiego, a zawsze obfitował w szlachtę o zacięciu żołnierskim, o bujnej fantazji, przypominającej dawną przeszłość stepowego rycerstwa. Rycerska fantazja, cechująca oddział Różyckiego, wyróżniała go nie tylko z tego wszystkiego, co było powstaniem na Zabużu, ale ze wszystkich innych sił ówczesnego zbrojnego ruchu. Widziano w szeregach tej jazdy wołyńskiej niemały procent ziemian, ludzi lat starszych, pewnego życiowego doświadczenia, obok dużej liczby młodzieży szlacheckiej i wieśniaczej: wśród pierwszej spotykano młodzież wykształceńszą, niemniej zaś znaczny zastęp uboższej, rekrutującej się z warstw nader patryotycznych oficyalistów, dozorców gospodarstw większych; a druga połowa młodzieży — to Kozacy dworscy zamożniejszych ziemian, lud wybitny i bardzo roztropny, to kontyngens czeladzi dworów szlacheckich. Pierwiastek ludowy był tam więc dość licznie reprezentowany i, obok mowy i komendy polskiej, brzmiała tam często mowa rusińska; piosenka rusińska często unosiła się nad szeregami, język rusiński brzmiał często w obozie, a miano serdeczne, pod którem w obozie znano wielce kochanego wodza, nie inne było jak Bat’ko. Patrzano na Bat’ka okiem prawdziwie synowskiej miłości, która stała się cementem karności, podwaliną posłuchu i poddawania się zupełnego rozkazom wodza.
Dajemy tu głos jednemu z żołnierzy jazdy wołyńskiej, który, po trzydziestu latach, na mogile generała składa taką relację o ówczesnych stosunkach obozowych i karności w szeregach:
„Kto raz go poznał — mówi ów szeregowiec, bojownik z pod Salichy — ten musiał go serdecznie kochać i wysoce szanować… W obozie nazywano go powszechnie Bat’ko, i każdy z nas wskoczyłby był w ogień za nim… Generał był w obozie bardzo przystępny dla każdego i nadzwyczaj sprawiedliwy… nazywał nas wszystkich braćmi“…
Pełne prostoty echo to czasów, o których mówimy, najlepszym świadectwem stosunków panujących w obozie generała i zarazem rysem wybitnym charakteru człowieka i wodza.
Karność w jego szeregach wielką była, lecz nie groza ją wytwarzała; płynęła ona z wyższych pobudek. Rozróżniał on karność w innych wojskach i u innych ludów, od karności, jaka w powstańczych szeregach ma panować… „Powołani jesteśmy — mówił on — wyrabiać w sobie karność inną, a daleko wyższą drogą, nie przez strach ludzi, a przez bojaźń Bożą; nie pod grozą, a z własnej woli, przez miłość dla Boga, dla prawdy, dla ojczyzny“…
* * *
Stojąc nad brzegami Słuczy, generał miał po obu swych skrzydłach nieprzyjaciela, w mniejszej lub większej odległości: na prawem, w Miropolu, Baranówce, Zwiahlu; w dwóch ostatnich miejscowościach artylerya; na lewem zaś, ku Podolowi, piechota i dywizya kawaleryi (ułanów) gen. de Doulier; od czoła nagromadzono znaczne siły w Star. Konstantynowie, których późniejszem zadaniem miało być osaczanie, oskrzydlanie i zamknięcie przejścia Różyckiemu. Szedł on dość wolnym marszem, przez Giżowszczyznę, Derewicze, ku Połonnemu. W każdej z większych osad zebranemu ludowi odczytywano tak zwane Złote Hramoty, zapewniające wieśniakom to, co manifest Komitetu centr., z dnia 22 stycznia 1863 r., w chwili wybuchu wieśniakom nadawał. Lud nie dość, iż chętne ucho dawał owym ogłaszaniom, ale był przykład, że odwoływał się do powagi generała, gdy po przejściu oddziału stosunki pańszczyźniane natychmiast nie zostały rozwiązane. Tak więc w dobę, czy nieco później po opuszczeniu Giżowszczyzny, widziały tylne straże oddziału Różyckiego pędzących dwóch chłopów na spienionych koniach. Wstrzymano dopędzających. „Czego chcecie?… pytano. — „My do p. generała, aby mu się poskarżyć, iż po dawnemu u nas… pan nic nie zmienia“…
13 maja jazda wołyńska zajęła miasteczko Połonne, niegdyś twierdzę dawnej Rzeczypospolitej, już za dni kampanii 1793 r. spustoszoną i niezdatną do obrony. Załoga mała, nieprzyjacielska, umknęła z miasteczka, zostawiając składy efektów wojskowych. Parę dni oddział tam organizował się, otrzymał posiłki ściągnięte z obozu Ciechońskiego; kuł swe lance, przygotowywał się do dalszych spieszniejszych marszów, do cięższych niewczasów, do obfitego krwi przelewu. Podczas parodniowego pobytu w Połonnem, widziano Mszę św. polową odprawioną w obozie: zrobiła ona niemałe wrażenie na młodym żołnierzu i mieszkańcach, marzących o bliskim zmartwychwstaniu ojczyzny.
Generał znał już dobrze odwagę i gotowość bojową swego żołnierza, pragnął wszakże wypróbować przybyłe szwadrony z pod Ciechońskiego. Wydał więc rozkaz, aby powołano ochotników do mającej się utworzyć wycieczki na ukrytego w bliskiej okolicy nieprzyjaciela: był to fałszywy alarm; przyniósł atoli pożądany rezultat. Z ostatnim wyrazem odczytanego rozkazu dziennego, gdzie dobitnie wypowiedziane były złowróżbne słowa: „być może, iż z was ani jeden nie wróci“… całe szeregi ochoczo stanęły do apelu… „Każdy, mówi wyżej cytowany uczestnik owych chwil bojowych, z prawdziwą dumą żołnierza miał czoło wypogodzone… cisza zapanowała jak w świątyni“… Przenikano się do głębi uczuciem świętego zapału do spełnienia powinności… „A tego wrażenia — mówi on dalej — jakie na nas wywarły słowa generała, jako nagroda za męstwo do nas wypowiedziane, nie zapomnę do śmierci… Oto, w chwili gdy wszyscy oczekiwali dalszych rozkazów, przybył przed nasz front sam generał, z wypogodzoną twarzą i zawołał z widoczną radością a donośnym głosem: „Dziękuję wam, bracia! Dziś daliście dowód, iż godni jesteście praojców naszych, którzy nigdy nie stawali tyłem do nieprzyjaciela, lecz przodem. Rozkaz mój wyboru ochotnika był tylko próbą młodego żołnierza, którąście mężnie wytrzymali, jak każdemu żołnierzowi polskiemu przystoi“…
Od sześciu dni manewrował już generał ze swym oddziałem, a Wysockiego sił wciąż nie widziano; nie były one jeszcze gotowe do wymarszu, z powodu opieszałości różnych galicyjskich komitetów, które je sztyftowały. Wieści nadchodzące z Galicji znać ich prędko nie obiecywały, postanowił przeto Różycki wzmacniać się siłami miejscowymi. Ciągnęły od Żytomierza piesze partie ku dolnej Słuczy; w Miropolu połączyć się z nim miały. Po południu, 15 maja, stanął on pod rzeczonym miasteczkiem, skąd wobec paru szwadronów powstańczego rekonesansu, wycofali się Kozacy: obóz swój rozwinął pod mieściną, i nazajutrz, o świcie, był atakowany przez siły nieprzyjacielskie, nie tyle przeważne jak wyborowe; składały się bowiem z 4 kompanii finlandzkich strzelców, o broni nader celnej, i ze znacznej liczby kozaków. Piechota Różyckiego chwilowo wstrzymywała nacisk na miasteczko, lecz liczbą zbyt słabą, cofnęła się — a nieprzyjaciel, usadowiwszy się w miasteczku, raził skutecznie powstańców: poza palącą się mieściną wywiązał się bój, który dla jazdy wołyńskiej pierwszym się stał chrztem krwi. Generała widziano jak pełen zimnej krwi spieszył na zagrożone pozycje, jak pod gradem kul stawał i, przypatrując się celnym strzałom nieprzyjaciela, mówił, ze swym zwykłym, dobrodusznym uśmiechem: „Finlandzcy strzelcy dobrze strzelają“… Dla braku stosownej ilości piechoty, gdyż spodziewane oddziały nie nadciągały, w porządku cofać się zaczął, co naraziło nieprzyjaciela na znaczne, nieprzewidziane straty. Kawalerya nieprzyjacielska, z kozaków złożona (pod dowództwem pułkownika Gołubowa), mniemając, iż odwrót Różyckiego będzie popłochem, śpiesznie wysypała się z miasteczka, wielką massą zapełniając przestrzeń otaczającą powstańcze stanowiska. Generał natychmiast dał rozkaz szarży czterem szwadronom, i, po chwili, kozacy byli rozbici, zasypując wejście do gorejącego miasteczka swymi licznymi trupami.
Nie doczekawszy się sił pieszych, ciągnących z niemałym wysiłkiem od Teterowa ku Słuczy, generał ze swą jazdą podążył w okolice bardziej rozwarte, ku powiatowi Starokonstantynowskiemu, zbliżając się zarówno ku Podolowi jak i kordonowi austriackiemu, z poza którego ów spodziewany Wysocki jeszcze nie nadciągał. Po opuszczeniu dnia 16 maja, ku wieczorowi, pozycji pod Miropolem, generał, około Siahrowskich karczem, przez Swinnę, Macewiczki, Kustowce i Worobijówkę, podążył, zbliżając się ku okolicom Ostropola. Tam, przy Worobiejowieckich karczmach, zaszła potyczka, która dała powstańcom 36 jeńców, broniących się w owych karczmach (19 maja). Na dobę przedtem zastępowano naszemu wodzowi drogę pod Kustowcami; lecz pościg nieprzyjacielski był zmylony, a jazda wołyńska, bez żadnych poważniejszych przeszkód, przeszedłszy Ostropol, stanęła znowu poza Słuczą, już w dawnym województwie Podolskiem, wśród pól rozwartych, na uroczysku noszącym miano Hanczarychy, a leżącym na gruntach wsi Ihnatek.
Uroczysko Hanczarycha, upamiętnione w legendach i pieśni ludowej, ma do swej doliny przywiązaną przepowiednię, iż tam stoczony będzie bój krwawy, rozstrzygający pomyślnie wszystkie nasze boje o niepodległość.
Jazda wołyńska na Hanczarysze bitwy nie stoczyła, owszem, miała tam dzień odpoczynku i przyszły jej niejakie posiłki z nadzieją nowych zaciągów powstańczych, jeśli generał zwróci się jeszcze bardziej ku Podolowi. Rzeczywiście pomknął on nieco dalej, ku podolskim rozłogom; przeszedłszy Terespol, Wójtowce, w Mytyńcach, pod Ułanowem, 60 zbrojnych Podolaków, prowadzonych przez dzielnego Szaszkiewicza, powiększyło szeregi naszego wodza. Owi zbrojni Podolacy byli zaciągiem wzorowym, jak w ogóle to wszystko co stawało pod sztandarem Różyckiego. Żywioły ludowe, wchodzące do plutonów Szaszkiewicza, posiadały nawet swą piosenkę bojową, rusińską, zdaje się ułożoną przez organizującego ten mały zaciąg.
Posuwanie się poza Ułanów, i zwrot nagły ku północy, w kierunku Lubaru, miało nie tyle na celu wcielenie nowych podolskich zaciągów, ile w ogóle podanie dłoni pomocy powstaniu podolskiemu, gdyby ono dawało znaki życia, a wreszcie zmylenie pościgów wojska nieprzyjacielskiego, które w różnych kierunkach prawie na pięty następowało jeździe wołyńskiej, wszędzie o niej słysząc, nigdzie zaś nie mogąc ani jej doścignąć, ani ostatecznie pokonać. Powstanie podolskie wszakże wcale nie istniało, przeto nie było komu podawać ręki pomocy; pojedyncze zaś indywidua, gdy się znalazły na gościńcu marszu generała, łączyły się z nim; lecz tu głównie chodziło o to, aby wśród tych marszów z małymi siłami, doczekać się liczniejszych galicyjskich zaciągów Wysockiego.
Poza Ułanowem pociągnął generał ku Chmielnikowi (d. 23 maja), podczas gdy nieprzyjaciel na jego tyłach szybkim pędem przecinał szlaki przezeń przebyte, i zamykał mu drogę komunikacji z oddziałami Ciechońskiego i Chranickiego.
Od Chmielnika, do niego jednak nie dochodząc, generał zwrócił się nagle ku północy, w kierunku dawniej zajmowanych pozycji pod Lubarem i tym samym stawał frontem ku nieprzyjacielowi ścigającemu go; jeszcze marsz jeden przez Steckowce, ocierając się prawie o Krasnopol i Mołoczki, pod którymi niegdyś walczył zwycięsko Karol Różycki, a obóz jazdy wołyńskiej staje w Bratałowie, gdzie dochodzi pierwsza wieść o zupełnym rozbiciu oddziałów Ciechońskiego w Minkowieckich lasach i zgonie ich dowódcy. Wieść ta hiobowa, głosząca okropną Minkowiecką porażkę, co miała miejsce przed dwoma dniami zaledwie, tym straszniej brzmiała w uchu i sercu generała, iż jednocześnie zapewne nadeszły wiadomości o wcześniejszej nieco (d. 17 maja) bitwie Miropolskiej, stoczonej przez pułkownika Chranickiego z przeważnym nieprzyjacielem, a zakończonej pogromem powstańców. Każda z relacji o tych porażkach posiadała niemało szczegółów, świadczących o wielkich rozmiarach klęski i licznych ekscesach nieprzyjacielskiego żołdactwa.
Po otrzymaniu owych strasznych wieści, za którymi szły groźne echa porażek i ostatecznego upadku powstania w Kijowszczyźnie, jawną stało się rzeczą, iż na całej przestrzeni południowych prowincji nie było już ani jednego oddziału, oprócz sił jazdy wołyńskiej. Wysocki, na którego przybycie tak na pewno rachowano i łączono je z planem całym wyprawy Różyckiego, nie przybywał. Stan rzeczy stawał się coraz bardziej przykry: nieprzyjaciel, po rozgromie innych oddziałów, miał znaczne siły do zgniecenia jazdy wołyńskiej, i wcale się nie spodziewał, aby ona mogła jeszcze zebrać laury na polach Wołynia.
Generała zewsząd osaczano, i nieprzyjaciel z wszelką łatwością zdołałby go zamknąć w pierścieniu swych wojsk, o sile piętnastu tysięcy. Przedrzeć się przez coraz bardziej zwężający się mur bagnetów i dział, ciągnących ku południowym powiatom Wołynia, zdawało się rzeczą niepodobną.
Co jednak dla wielu niepodobnem mienić się mogło, było dla generała Różyckiego zadaniem, o którego rozwiązanie kusić się chciał, i z całym właściwym sobie spokojem po takowe sięgnął. Dla jego niezaprzeczonych uzdolnień, doświadczenia bojowego, wyniesionego z Kaukazu, dla jego ducha mającego w sobie coś z owych rycerzy, którzy ongi spieszyli, by „zatknąć krzyż na murach Jerozolimy“, coś z tych, co żelazną piersią odtrącali pod Grunwaldem obcy pierwiastek od wód wiślanych, dla brawury tych szlacheckich i chłopskich synów, którzy z nim szli w bój krwawy a nierówny — o rozwiązanie wielu twardych zagadnień kusić się można było.
Wyszedł on z osaczeń nieprzyjacielskich w sposób dziwny a zwycięski. Już w Bratałowie, gdzie spotkała Różyckiego wiadomość o pogromie minkowieckim, nieprzyjaciel stał tuż, w sąsiednich wioskach (Biczowej i Berezówce), stał w sile, która najzupełniej wystarczała do pokonania jazdy wołyńskiej; lecz o atakowanie nie kusił się nawet: czekał pono rozkazów od wyższej zwierzchności. Różycki od Bratałowa w kierunku Hrycowa poszedł szybkimi marszy, nie zważając na nieprzyjaciela, który prawie ocierał się o jego lewe skrzydło, ale nie nacierał. Przesunął się generał szybko przez Lubar, i d. 24 maja oddział jego nocował w Chrabużnej. Nazajutrz przechodził przez Onackowce, przy których na tyłach pokazali się Moskale, i ci jednak wstrzymali się od natarcia: może to leżało w ich planie, aby następując na pięty powstańcom, wpędzić ich w sieci bez wyjścia. Lecz ów dzień uciążliwego marszu nie przeszedł bez boju, chociaż żadnych dotkliwszych strat nie przyniósł. Minąwszy Hryców, Malki, Trościaniec i Lisińce, przechodząc około Kośkowa, Pieniek i Butowiec, uznojeni chcieli stanąć obozem pod Łaszkami; Moskwa, której piechota przybyła na podwodach, atakowała ich w okolicy Laszek i Medwedówki, dość gęsto rażąc tyralierskim ogniem. Odpoczynek przeto był krótki, ale do bardziej stanowczej rozprawy nie przyszło, gdyż zmrok już zapadał i tyralierski ogień nie zdołał wśród ciemności dłużej się utrzymać. W dniu potyczki pod Łaszkami, w godzinach popołudniowych, 48 rozbitków z pod Minkowiec połączyło się z generałem. Była to cząstka szwadronu Klukowskiego, która ze swym dzielnym dowódcą, idąc przebojem, zbrojną a szczęśliwą ręką wydostała się ze strasznego Minkowieckiego pogromu. Klukowski cały swój szwadron wyprowadzał; lecz gdy obliczył się, po przedarciu się przez ogień nieprzyjacielski, zaledwie 45 pozostało, t. j. mniej niż trzecia część szwadronu. Postanowiono połączyć się z generałem: dążono do niego, błąkając się trzy doby po Zasławskim, Ostrogskim, i Starokonstantynowskim powiatach. Głodni, znużeni, na koniach wycieńczonych, niepokojeni wciąż przez kozactwo, niepewni, w którym kierunku iść mają, by wodza spotkać, wreszcie, na parę godzin przed potyczką pod Łaszkami, spotkali go. Było ich wtedy 48, bo, podczas trzydniowego błąkania się, 3 konnych rozbitków do nich się przyplątało. Generał życzliwie ich powitał, rozpytywał o szczegóły klęski Minkowieckiej, rozpytywał ze zbolałym sercem Klukowskiego, i jego niemniej dzielnych żołnierzy, wśród których był wspomniany tu wyżej Anzelm Zaruski. Na twarzy generała, mówi ów naoczny świadek, gdy pytał o szczegóły, był „wielki smutek wyryty“, bladość uwidoczniała ból głęboki, lecz czoło dla powitania nieszczęsnych, lecz mężnych rozbitków starał się wypogodzić.
Starcie przy Łaszkach, prócz kilku rannych, między którymi, przybyły zaledwie przed paru godzinami rotmistrz Klukowski, dostał kulą w strzemię z oderwaniem kawałka buta — nie wyrządziła większych szkód w oddziale. Po tej potyczce jazda wołyńska, bez względu na znużenie i ciemność nocy, maszerowała bez wytchnienia, i, omijając Medewdówkę, ciągnęła ku zachodowi. O świcie zaledwie, widząc, że konie strasznie zmęczone, generał pozwolił nieco wypocząć. Wstrzymano pochód idący przyśpieszonym krokiem; nie dłużej wszakże wypoczywano jak dwie godziny.
* * *
Z głębi mgły porannej, nad wzgórzami i stawiskami Wołynia, ukazała się wspaniała tarcza słońca. Ranek 26 maja był cichy, pogodny, pełen orzeźwiających aromatów pól i łąk; szeregi zbrojnych szły raźno, wesoło, nie czując znużenia, które, zaiste, było niemałe; echa smutnych przeczuć nie unosiły się ponad kolumnami jeźdźców; bezbrzeżna wiara w wodza dodawała wszystkim otuchy, wierzono głęboko, iż z nim zawsze zwycięstwo… pieśń powstańcza zabrzmiała wśród szeregów.
Wszystko dokoła było oblane promieniami wiosennego słońca, pełne niczym niezamąconej pogody, ale baczniejsze oko mogło dojrzeć, że generał wciąż dawał rozkazy pośpiechu, że hasła komendy coraz częściej przebiegały przez szeregi szwadronów.
Na poważnym obliczu generała nie widziano nic oprócz spokoju, lubo w jego myśli bez wątpienia dużo gościło troski. On czuwał za wszystkich. Wiadomym mu było, iż Moskwa, osaczająca go wciąż, niesie mu cios ostatni. Jeszcze chwila, jeszcze spóźnienie się bodaj półgodzinne, a ów żelazny pierścień nieprzyjacielskich bagnetów, który wciąż ścieśniał się, zamknie mu drogę dokoła… Opóźnienie liczące czas na kwadranse stanowiło o wszystkim. Generał najzupełniej mógł być lada chwila wparty między stawiska, wody, i zewsząd otoczony bez żadnej możności wyjścia… Doszły do czujnego wodza wieści, iż czoło kolumny nieprzyjacielskiej, atakującej go poprzedniego wieczora pod Łaszkami, postępuje tuż za nim, i że mając bezpośrednie czucie z innymi oddziałami wroga, omijanymi przezeń szczęśliwie, podczas uprzednich dwóch dni, zdwaja swe siły, aby z tym większą mocą na jego jazdę uderzyć; że z oddalonego o kilka mil Starego-Konstantynowa, jakby promienie pękającego granatu, wyleciały czterema drogami nowe siły moskiewskie, w celu pościgu powstańców i ich zmiażdżenia; że dążą na wozach, by śpieszniej dojść do celu, że zagrażają od lewego skrzydła i tyłu; że, wreszcie, z nieco dalej ku południowi położonego Międzyboża, pędzi kawaleria generała rosyjskiego de Doulier, która mogła zabiec od czoła, chociaż w nieco dalszym punkcie pochodu, że na prawem skrzydle rychło ukażą się roty Duvala, których bagnety jeszcze nie oschły z krwi pod Minkowcami wylanej.
Wszystko to mu było znanym dokładnie. Ze spokojem wiadomości odebrał, ze spokojem rozkazy wydał, z zimną krwią patrzał w oczy sytuacji prawdziwie rozpaczliwej. On wszakże nie uważał jej za rozpaczliwą, a tylko poważną.
Zbliżano się ku wsi noszącej miano — Salicha Mała.
Nazwisko, dotąd nieznane, za chwilę stanąć miało na karcie dziejów Wołynia i chlubnie się zapisać obok imienia niezbyt stamtąd odległych Zieleniec.
Droga szła wzgórzami i u wiejskiego kołowrotu Salichy łączyła się z gościńcem większym, który biegł z lewej strony zbliżających się kolumn. Baczniejsze oko dojrzeć mogło, iż generał coraz częściej, coraz pilniej zwracał się ku lewej stronie. Już czoło powstańczych szeregów wchodziło w owe wiejskie wrota, gdy na gościńcu, z lewej strony do wrót dobiegającym, spostrzeżono wielką chmurę kurzu. Chmura ta posuwała się szybko, coraz szybciej lewym gościńcem, jakby prześcignąć pragnęła przed Salichą szeregi powstańcze. Jeszcze chwila, a już wybornie dojrzeć można było, że to nieprzyjaciel na niezliczonej liczbie wozów pędził, a otaczały go zastępy kozactwa. Błysk bagnetów na wozach wkrótce widocznym się stał. Komenda przebiegała szwadrony powstańcze coraz częściej, coraz szybciej. Poleciały rozkazy do czoła kolumny, aby furgony obozu szły przyśpieszonym marszem, a cała jazda niemniej kroku dotrzymywała raźnie posuwającym się furgonom.
Stojąc u wrót wioski, można było objąć jednym rzutem oka cały teren, który legł przed czołem kolumn powstańczych… Okolica falista; tuż od wejścia do wioski pochyłość, na której rozrzucona mniejsza część Salichy; u stóp pochyłości staw, rzeczka, poza nią zaś, na wzgórzu, pozostała część wsi; obie połowy połączone mostem. A dalej, za wsią, znowu fale wzgórz okryte zbożem dojrzewającym.
Nieprzyjacielowi wiele zależało na wstrzymaniu powstańców na wyżynach przed mostem i stawiskiem, dałoby mu to możność, przy szczęśliwym dla niego wyniku walki, wrzucenia przeciwnika do wód i trzęsawiska. Ciągnące zewsząd posiłki zapewniały wrogom wynik pomyślny walki. Przezorność generała, obejmującego lotnym wzrokiem całość sytuacji, przerzuciła pole mającego stoczyć się boju poza wieś, poza most i wodę. Ostatnie trójki szwadronów jazdy wołyńskiej wpadały na most, w chwili gdy piechota nieprzyjacielska, zsiadłszy z wozów, naprędce szykowała się i rozpoczynała ogień karabinowy.
Przeszedłszy wieś, poza jej drugą połową, generał w ten sposób uszykował swój oddział, iż nieprzyjaciel najzupełniej był w błąd wprowadzony co do liczby i zamiarów przeciwnika. Mniemano, że Polacy cofają się, unikając boju. Był to jedynie manewr wodza, który na gościńcu zostawił trzy szwadrony, i z nimi pomału odstępował, w szyku obronnym, podczas gdy inne dwa szwadrony, we wklęsłościach doliny na skrzydłach ukryte, czekały sygnału bojowego. Nieprzyjaciel rzekomym cofaniem się wywabiony ze wsi na pole, dojrzewającym zbożem okryte, posuwał się zuchwale ku czołu powstańczej kolumny, rażąc ją rzęsistym ogniem i nie zważając, raczej nie wiedząc, co mu na skrzydłach zagraża. Gdy piechota nieprzyjacielska — z 600 ludzi (3 rot) złożona — o 800 kroków od wioski odeszła a mniej więcej na sto kroków zbliżyła się do frontu przeciwnika, ze zdumiewającą szybkością hasła komendy przebiegły szeregi powstańcze — i dwa ukryte szwadrony, pędząc niby huragan stepowy, w ukośnym kierunku, zwartą ławą uderzyły na szeregi nieprzyjacielskie.
Atak był tak gwałtowny, niespodziany, z taką ścisłością i brawurą doświadczonego żołnierza dokonany, iż kolumny wroga w czworobok uformowane zachwiały się; czworobok zmiażdżony — runął. Rozpaczliwemi wysiłki starał się wróg tworzyć nowy czworobok i stawić czoło piorunującemu natarciu… Próżne usiłowania!… Rozpacz wkradła się do serc wroga; walczył on już nie o zwycięstwo, lecz o życie, o ocalenie — zupełna zagłada stała się udziałem tych rot nieszczęsnych… Od dni Zieleniec, w r. 1792, i Pohoryły, w Starokonstantynowskiej ziemi, gdzie Wyszkowski, dążąc do Kościuszki w r. 1794, zabrał Moskalom działa, pola Wołynia nie zlano nigdzie tak obficie krwią nieprzyjacielską jak w ciągu dwugodzinnego boju w ów pamiętny poranek, 26 maja 1863 roku, pod Salichą.
Zwycięstwo było zupełne — obręcz zamykająca drogę generałowi przerwana. Z chlubą piastowany sztandar purpurowy, z orłem białym, powiewał w onym dniu z dumą nad purpurowym pobojowiskiem…
Nie mamy możności opowiedzieć dokładnie o wszystkich obrotach wojskowych owych mężnych zastępów jazdy wołyńskiej w dniu tym dokonanych, które dla fachowego badacza zapewne są główną podstawą zwycięstwa; lecz niektóre epizody, nacechowane prawdziwym bohaterstwem same cisną się pod pióro… Oto uniesiony bojowym zapałem, młody podoficer, Anzelm Zaruski, przedziera się przez czworobok nieprzyjacielski, leci szarżą szaloną, wróg mu obciął lejce, lecz on swym lotnym atakiem przecina całą głębię kolumny nieprzyjacielskiej, zapędza się do rezerwy wroga, ranny i krwią najeźdźcy oblany, cudem wraca do swoich… Tuż obok inny młodzian, przed dziewiętnastu zaledwie laty zrodzony na niwach Wołynia, Stanisław Żółkiewski, również wichrem boju uniesiony, wpada aż na tylne straże przeciwnika, tam walczy z gromadą liczną wroga, który go osacza, zadaje mu kilka śmiertelnych ran niżej piersi; już na wpół martwy, lecz jeszcze nie runął z konia; ognisty rumak wyprowadza go z ciżby najezdniczej, z wiru walki, i do polskich szeregów przynosi… Wraca młodzian do hufcu swego i tam dopiero pada na dłonie współbojowników…
Siły moskiewskie, uczestniczące w boju, wytępione prawie zupełnie pod Salichą zostały; co nie zginęło — pierzchnęło. Kilkunastu żołnierzy wzięto do niewoli. Popłoch wśród wroga padł wielki, echo porażki wojska najezdniczego rozbiegło się długimi promieni po sąsiednich powiatach. Nieprzyjaciel, zawsze o Różyckim z uznaniem mówiący, jeszcze większym otacza go szacunkiem, a zastępy jego w swym mniemaniu do kilku i więcej tysięcy podnosi.
Bitwa pod Salichą, rozpoczęta o godzinie 9, od rana, około 11 już była skończoną. Pobojowisko stało się krwawym łanem, na którym trupy i ranni obu walczących obozów wielkimi gromadami spoczęli. Straty naszych, stosunkowo do zdobytych korzyści, małymi nazwać wypada. Obliczano je na czterdziestu kilku, zabitych i rannych. Pierwszych liczba nie przekraczała 22; wśród których widziano: Dobrzyckiego, Hołubskiego, Niepokojczyckiego, Pawłowskiego, Podgórskiego, Żółkiewskiego[15].. Moskale stracili około 350 w poległych i rannych; przeważnie wśród ich strat byli ranni, których przywieziono do szpitala w Starym-Konstantynowie na 85 wozach. Z poległych w ich szeregach widziano oficera Łomonosowa, a kapitan Michnow cały bój przesiedział pod mostem, chroniąc tam swe życie. Po powstaniu, władze rosyjskie, za owo przebywanie pod mostem, sądziły go sądem polowym, w twierdzy Kijowskiej.
Po tak krwawym żniwie Polacy kilka godzin odpoczywali na polach Salichy. Około godziny drugiej popołudniu pociągnięto dalej, w kierunku południowo-zachodnim, zbliżając się do kordonu, z poza którego wciąż spodziewano się Wysockiego oddziałów. Tym razem wieści nadbiegły z Galicji twierdziły, iż wejście posiłków galicyjskich już lada chwila nastąpi. Wieści znowu nie miały się sprawdzić, niemniej wszakże Różycki podążył w kierunku domniemanego punktu wejścia rzeczonych oddziałów. Dalszy przeto pochód zależnym był najzupełniej od potrzeby zbliżenia się do kordonu i od tych niebezpieczeństw, które wciąż groziły. Wkrótce po opuszczeniu pól krwawych Salichy, nieprzyjacielskie siły ściągać się tam zaczęły; okolica zalaną została wojskami najezdniczymi różnej broni. W ciągu dwóch dni, które nastąpiły po zwycięstwie pod Salichą, marsz oddziału skierowano ku granicy galicyjskiej. Pochód trwał bez przerwy; nawet dzień zwycięstwa nie stał się dniem wypoczynku. Popołudnie 26 maja i całą noc następną dążono bez wytchnienia; zaledwie nazajutrz (27 maja), o wczesnym poranku, na wysokości Bazalii, odpocząć mogli na chwilę ludzie, wytchnąć znużone konie. Trwało to wszakże bardzo krótko; dano sygnały dalszego śpiesznego marszu. Nie zaślepiało generała powodzenie, tak jak niepowodzenia nie prowadziły go do zniechęcenia. Po rozbiciu wroga również on czujny, ostrożny, pracowicie rzecz swą prowadzący, jak czynił uprzednio. Nadciągały w ciągu marszu wiadomości; nie o Wysockim wszakże, ale o nieprzyjacielu, który grupował się w większe masy i przerwane osaczenie powstańców wznowić pragnął.
Ze wszystkimi powstańczymi partiami w południowych województwach już wówczas nieprzyjaciel był skończył: wszystkie, po dłuższym lub krótszym trzymaniu się, rozbite, rozproszone, zniknęły; jazda wołyńska generała Różyckiego jedyną była partia powstańczą tamtych okolic, która i rozbiciu nie uległa i zdołała pochlubić się zwycięstwem. Dążono przeto w obozie nieprzyjacielskim z coraz większą zaciętością do pokonania i rozproszenia tych jedynych, niezwyciężonych. Generał, domyślając się zamiarów wroga, taką łamaną linią szedł ku granicy, iż nie zdołano w szeregach przeciwnika z łatwością orientować się co do jego rzeczywistych zamiarów: widziano go lub słyszano o nim, że jest w Święccu, że około Białozórki, Szybenny, że 28 maja obozuje wreszcie tuż koło Palczyniec. Rzeczywiście generał obozował pod Palczyńcami, skąd posunął się tegoż 28 maja, około godziny 6 wieczorem, za kordon austriacki. Siły generała, w chwili ostatecznego zbliżenia się do granicy austryackiej, znacznie były uszczuplone. Wśród taborów miał on jeńców rosyjskich; jednego „dońca“ pod Łaszkami ujętego i 13 wziętych do niewoli w bitwie pod Salichą. Ośmiu, czy też siedmiu, uwzględniając ich prośby, uwolniono; reszta przeszła z powstańcami kordon galicyjski i, podczas rozwiązania oddziału, dziękowała generałowi za wygodne utrzymanie i ludzkie obchodzenie się z nimi. Przekraczając ze swą jazdą kordon w Szczęsnówce, wysłał wódz do władz organizacji narod. w Galicji, uwiadamiając o swym przejściu kordonu i żądając przewodnika; pragnął bowiem przejść jedynie przez terytorium austriackie, które w owym miejscu tworzy węgieł, i udać się znowu na Wołyń. Zwrotu nawet tego rodzaju dokonano, przechodząc w Zbarazkiem około wsi Toków, pod Koszlaki, mając zapewne zamiar powtórnego ukazania się na Wołyniu, w okolicy Wyszgródka. Przewodnik, dany przez organizację galicyjską, żyd, wprowadzał na terytorium rosyjskie właśnie w tym punkcie, gdzie rosyjskie wojska były zgrupowane, co omal nie pociągnęło za sobą katastrofy. Czujność wodza ocaliła od niebezpieczeństw, a otrzymane wówczas wiadomości, że niepodobna rachować na natychmiastowe wejście na Wołyń oddziałów Wysockiego, skłoniły Różyckiego do tymczasowego rozwiązania swego pułku jazdy wołyńskiej.
Losy późniejsze ówczesnej walki sprawiły, że już się nigdy owe szyki, wyróżniające się karnością i odwagą, zebrać nie miały. Dzieje jedynego podczas Styczniowego powstania oddziału, który chlubnie walczył, odznaczał się karnością, zwyciężał, lecz nie był pokonany, zostały zamknięte.
Rozeszli się bojownicy, by się już nigdy nie zejść.
Autor: Marian Dubiecki, polski historyk i pamiętnikarz, sekretarz Rusi w Rządzie Narodowym powstania styczniowego
Fragment tekstu Mariana Dubieckiego pt. „Edmund Różycki. Szkic biograficzny”, który ukazał się w Krakowie w 1895 r.
Oryginał artykułu znajdziesz tutaj.